Krajowy boks w ostatnich miesiącach pogrąża się w kryzysie. Nie mamy mistrza świata i nic nie wskazuje na to, by ta sytuacja szybko miała się zmienić. Jeśli z kimś można jednak wiązać większe nadzieje, to na pewno z Maciejem Sulęckim (26-0, 10 KO). 28 kwietnia czeka go największe wyzwanie w karierze – starcie z Danielem Jacobsem (33-2, 29 KO) w walce wieczoru podczas wielkiej gali HBO w Nowym Jorku.
Decyzja o podjęciu tego wyzwania musiała zaskoczyć. Polak wraca bowiem do kategorii średniej (72,5 kg), którą zaledwie parę miesięcy wcześniej opuścił schodząc niżej. Dla mierzącego 185 cm Sulęckiego zbijanie wagi do limitu 69,8 kg nie było ani łatwe, ani przyjemne. Było jednak niezwykle rozsądne ze sportowego punktu widzenia – kategoria junior średnia jest po prostu dużo słabiej obsadzona. Po zwycięstwie nad wysoko notowanym Jackiem Culcayem (22-3, 11 KO) droga do wymarzonego tytułu wydawała się otwarta.
– W swojej ostatniej walce Sulęcki boksował solidnie, przeciwko Jacobsowi będzie musiał być perfekcyjny. Amerykanin to ogromny „średni”, mógłby walczyć nawet w wadze półciężkiej. Oprócz przewagi warunków, dysponuje także większą dynamiką i siłą uderzenia niż Polak. „Striczu” nie jest ułomkiem, ale w tej walce powinien za wszelką cenę unikać brawury. Ciosy Jacobsa po prostu gaszą światło i pierwsza nieostrożna wymiana może zakończyć walkę – analizuje Jakub Biłuński, pięściarski analityk portalu Bokser.org.
W wadze średniej większość pasów (WBC, WBA i IBF) jest „zamrożona”, bo rywalizują o nie Giennadij Gołowkin (37-0-1, 33 KO) i Saul Alvarez (49-1-2, 34 KO). We wrześniu 2017 roku sędziowie wypunktowali kontrowersyjny remis. W maju dojdzie do rewanżu, a nie można wykluczyć, że bez względu na wynik panowie spotkają się po raz trzeci – i to jeszcze raz w tym roku. Ostatnie trofeum (WBO) należy do Billy’ego Joe Saundersa (26-0, 12 KO), który dobrowolnie raczej by się walki z Polakiem nie podjął, bo nie miałby w niej wiele do zyskania. Brytyjczyk także czeka na rozstrzygnięcie rywalizacji na szczycie, by potem zmierzyć się ze zwycięzcą i zarobić największe w karierze pieniądze za ostateczną unifikację tytułów.
W niższym limicie sytuacja jest o wiele bardziej dynamiczna. Mistrzów jest czterech – Erislandy Lara (25-2-2, 14 KO – WBA), Jermell Charlo (30-0, 15 KO – WBC), Jarrett Hurd (21-0, 15 KO – IBF) i Sadam Ali (26-1, 14 KO – WBO). Trzech pierwszych jest związanych z zarządzanym przez Ala Haymona cyklem Premier Boxing Champions i stacją Showtime. To oznacza, że w teorii łatwiej byłoby Sulęckiemu dostać walkę z którymś z nich, bo jego promotor Andrzej Wasilewski w ostatnich latach ściśle z Amerykaninem współpracował. Lara i Hurd w kwietniu spotkają się jednak w unifikacyjnym pojedynku. Mimo to „Striczu” znalazł się o krok od walki z Charlo – najpierw musiał jednak wygrać w ostatecznym eliminatorze z doświadczonym Vanesem Martirosyanem (36-3-1, 21 KO).
Droga do pasa WBC wydawała się prosta tylko w teorii. Po pierwsze – to Don King wygrał przetarg na organizację pojedynku. To oznacza, że walka musiałaby się odbyć na warunkach obozu rywala – prawdopodobnie z bardzo krótkim obozem przygotowawczym, upchnięta jako dodatek do jakiegoś dużo większego pojedynku. Dodatkowo za wyjątkowo małe – jak na realia wielkiego boksu – pieniądze. Trzeba też dodać, że Martirosyan byłby przy tym po prostu bardzo niewygodnym rywalem. Podsumowując – to się po prostu z żadnej strony nie spinało.
Sulęcki znalazł się więc na rozdrożu, ale nieoczekiwanie pojawiła się nowa opcja. Jacobs ma ten sam problem co inni znakomici pięściarze w kategorii średniej – musi czekać na rozstrzygnięcie rywalizacji Gołowkina z Alvarezem. Z Kazachem walczył zresztą w marcu 2017 roku i poniekąd przyczynił się do obalenia jego mitu. Amerykanin znalazł się wprawdzie na deskach, ale walczył niezwykle inteligentnie i do ostatniej minuty „był” w tej walce. Ostatecznie przegrał minimalnie na punkty, ale nie brakowało takich, którzy widzieli tego wieczora jego zwycięstwo. Sam fakt, że został pierwszym od prawie 10 lat (!) pięściarzem, którego Kazach nie zdołał znokautować, był więcej niż wymowny.
Najważniejszą wygraną Jacobs zanotował jednak kilka lat wcześniej. W 2011 roku nagle zaczął mieć coraz większe problemy z wydolnością. – Poczułem dziwne kłucie w nogach. Ból nasilał się – najpierw korzystałem z laski, potem pojawiły się kule, a końcu wózek – wspominał. Został skierowany na dodatkowe badania, a diagnoza lekarzy ścięła go z nóg. W wieku 25 lat zmierzył się z nowotworem kości i po wyniszczającej wojnie wyszedł z tego starcia zwycięsko. Mimo to lekarze słysząc o jego planach powrotu do sportu pukali się w czoło. Pamiątką po tamtej batalii jest pooperacyjna blizna na kręgosłupie.
– Gdy po raz pierwszy zobaczyliśmy go z powrotem na sali, wciąż miał na sobie opatrunek usztywniający. Wszedł i zapytał tylko gdzie jest worek. Uderzył w niego parę razy i powiedział: „do zobaczenia jutro”. Był cały w skowronkach. Walka z rakiem wzmocniła go jako sportowca – ocenia długoletni trener Jacobsa Andre Rozier. Od tamtej pory jego podopieczny stał się znany jako „Miracle Man”.
To właśnie między innymi ta historia sprawiła, że w Jacobsie to „coś” zobaczył Eddie Hearn. Najlepszy w ostatnich latach promotor na świecie do tej pory dbał o kariery pięściarzy na rodzinnych Wyspach Brytyjskich. To on odpowiada za pełną sukcesów drogę Anthony’ego Joshuy (20-0, 20 KO) i to on wycisnął z kariery wyszydzanego Tony’ego Bellew (29-2-1, 19 KO) 150 procent możliwości. W 2017 roku Jacobs został pierwszym pięściarzem z USA, który promotorsko związał się z Hearnem. Nie oszukujmy się – 28 kwietnia cała gala została stworzona pod gospodarza. Stacja HBO nie inwestuje w niego bez przyczyny – ma po prostu wygrać i poczekać na to, co tydzień później na tej samej antenie wydarzy się w starciu Gołowkina z Alvarezem.
Jaki styl prezentuje Jacobs w ringu? Przede wszystkim jest rzeczywiście ogromnym pięściarzem jak na kategorię średnią. W dniu walki był dużo większy od Gołowkina, który do „małych” średnich przecież nie należy. Według nieoficjalnych informacji wnosi do ringu nawet ponad 180 funtów (ponad 80 kg). Potrafi iść na wojnę – jak z Peterem Quillinem (33-1-1, 23 KO), którego skończył w kilkadziesiąt sekund. Wielu ekspertów opisywało tę walkę jako klasyczne 50/50. Jacobs jest przy tym mimo wszystko bardzo niedocenianym bokserem, który jak kameleon potrafi dopasować się do ringowych realiów. Z Kazachem boksował częściej w drugie tempo i był bardzo ostrożny. Mimo to zrywami w końcówkach rund potrafił zjednać sobie przychylność sędziów punktowych, dominując zwłaszcza w ostatnich minutach. Potrafił też wykorzystać przewagę warunków fizycznych w klinczach. Jak podejść do takiego rywala?
– Moim zdaniem warto postawić na krótkie, ostre kombinacje i pojedyncze ciosy: podwójny lewy prosty, lewy-prawy, lewy sierpowy po zwodzie, mocny prawy kontrujący i mocny lewy sierpowy kontrujący. To wszystko poparte pivotami po swoich akcjach. Jacobs jest uważany za zawodnika wszechstronnego technicznie, ale nie jest geniuszem defensywy. Jeśli zaburzy się jego rytm, popełnia sporo błędów. Można więc obniżać pozycję i stopować go długim lewym prostym na tułów; prowokować nieprzygotowane ataki, by zejść z linii ciosu i skontrować – analizuje Jakub Biłuński.
– Wiem, że Sulęckiego stać na jubilerską robotę i jestem pewien, że trener Andrzej Gmitruk opracuje taktykę przedniego gatunku, bo właśnie on najlepiej rozumie styl, którego potrzeba do pokonania Jacobsa. „Polski Mayweather” idący tropem swojego idola, wracający do korzeni sztuki i korzystający ze świetnego timingu, boksujący chłodno i pragmatycznie, klinczujący w odpowiednich momentach, niezwykle odpowiedzialny w obronie, takiego Sulęckiego chciałbym zobaczyć – dodaje redaktor Bokser.org.
Przestrogą dla Polaka powinien być ostatni pojedynek Jacobsa. 11 listopada jego rywalem był niepokonany wówczas Luis Arias (18-1, 9 KO), który też było wysoko notowany w rankingach. Mało tego – otwarcie zapowiadał, że znokautuje Amerykanina i na konferencjach prasowych robił wszystko, by zaleźć mu za skórę. Wszystko zmieniło się jednak, gdy przyjął pierwszy mocny cios od dużo większego rywala. Od tej pory Arias znalazł się w odwrocie – boksował na „wstecznym” i skupiał się na tym, by nie zostać znokautowanym. Ostatecznie przegrał wysoko na punkty – jeden z sędziów widział wyższość Jacobsa w każdej z dwunastu rund.
– Nie jestem Luisem Ariasem, który gadał, gadał i gadał, a potem w ringu się bał. Jestem polskim wojownikiem – nie boję się Jacobsa! Ta walka to spełnienie moich marzeń – deklarował we wtorek na konferencji prasowej Sulęcki. Pierwsze wrażenie było obiecujące – Polak zdawał się nie ustępować przeciwnikowi warunkami fizycznymi. – Od małego marzyłem, by walczyć na antenie HBO. Wiem po co się tu znalazłem. Teraz jeszcze mnie nie znacie, ale po walce wszyscy będziecie wiedzieli kim jestem. Obiecuję! – dodał. Trzymamy za słowo – polski boks potrzebuje takiego impulsu o wiele bardziej niż kariera Sulęckiego.
KACPER BARTOSIAK
Fot. 400mm.pl